Dopiero drugiego dnia rano zorientowałem się, że rozbiliśmy namiot pod tym oto stworem:
To by trochę wyjaśniało dziwne odgłosy jakie słychać było w nocy, a które – o dziwo! – dość spokojnie zniósł nasz labrador, nocujący z nami w namiocie. Rano wypatrzyłem koalę na drzewie i zrobiłem mu zdjęcie. To dla niego zaszczyt, bo np. widok kangurów już mi spowszedniał i nie zrobiłem im żadnego zdjęcia mimo, że całe stadko przykicało na pole namiotowe.
Zdziwiłem się dopiero gdy po kilku godzinach koala zszedł z drzewa i, nie przejmując się psami, które i tak były na smyczach, przeparadował główną alejką i wszedł spokojnie na inne drzewo.
Drugie spotkanie z dziką zwierzyną odbyło się gdzieś tutaj, akurat byłem w wodzie i próbowałem się mierzyć z falami na desce:

Pierwsza je dojrzała moja córka Ewa.
- Rekin, tato, Rekin!
Nie słyszałem co do mnie krzyczy z brzegu, ale spojrzałem na fale i zobaczyłem… delfiny! Całe stadko 8-10 sztuk przypłynęło posurfować na falach. Faktycznie najpierw widać było płetwę, trochę podobną do rekiniej. To jednak były delfiny.
Niektórzy z pływaków mieli je dosłownie na wyciągnięcie ręki. Ewidentnie przypłynęły pobawić się na falach. Wszystko trwało może minutę lub dwie, za krótko żeby zrobić zdjęcie. Delfiny odpłynęły i zostało tylko wspomnienie.
Mallacoota. Wiktoriańska perełka. Lubię to miejsce.








4 odpowiedzi na “Kemping pod koalą”
[…] chwili tak, bo jesteśmy w Melbourne. Jednak dokładnie rok temu, w tym samym czasie, byliśmy w Mallacoocie. To miasteczko, absulutna perełka, nasz wakacyjny cud, zostało częściowo spalone. […]
zazdroszczę Wam takich campingów.
A pelikany wszedzie takie same i takie same miejscowki maja, jak na Florydzie!
Ale koali na pewno nie mają na Florydzie ;).