Trekking do Zatoki Łowców Fok (Sealers Cove) to było dla mnie wydarzenie historyczne. Oto na dwudniową wędrówkę po buszu, wśród spalonych lasów, jadowitych wężów, z noclegiem na twardej karimacie w maleńkim namiociku udało mi się namówić osobę, która dotąd każdy weekend spędzony z dala od Xboxa uznawała za zmarnowany, czyli Tomka, mojego syna, lat 10. Mi tego nie musiał dwa razy powtarzać i żeby nie zdążył się rozmyślić to spakowałem plecaki w pierwszy odpowiedni weekend, zrobiłem odpowiednią rezerwację w Parks Victoria i pojechaliśmy zobaczyć jak świat wygląda naprawdę.
Sobotnim rankiem 18 października 2014 r. na zajechaliśmy na parking Telegraph Saddle w parku Wilsons Promontory.
Od razu niespodzianka: godz. 11 i parking był już pełen, więc musiałem zaparkować na poboczu drogi dojazdowej. Przypuszczałem, że większość użytkowników parkingu wybrała się na spacer na szczyt pobliskiej góry Mount Oberon, a półdziki kemping w Sealers Cove zastaniemy pusty. Tymczasem tuż za nami podjechał kolejny samochód, a z niego wysypała się 3-osobowa rodzinka, z dzieckiem używającym wciąż nosidła i maminych pleców (tata niósł wielki plecak). Okazało się, że również wybierają się tego dnia do Sealers Cove, więc nie będziemy tam na pewno sami.
Data | 18-19/10/2014 |
Trasa | Telegraph Saddle Carpark – Sealers Cove – Telegraph Saddle Carpark |
Długość trasy: | 20 km w obie strony |
Najbliższa miejscowość | Tidal River, Wilsons Promontory National Park |
Odległość od Melbourne | 220 km (3 godz.) |
Stopień trudności trasy | Łatwa |
Link | http://parkweb.vic.gov.au/explore/parks/wilsons-promontory-marine-park/things-to-do/sealers-cove |
Początek trasy był najtrudniejszy, bo pierwsze 3 km wiodą pod górkę na Wietrzną Przełęcz (Windy Saddle, 300 m n.p.m.). Urozmaiceniem tej części marszu są widoki w kierunku Tidal River oraz pozostałości wielkiej powodzi, która zniszczyła szlak w 2011 r. Potem już z górki, a ostatnie 2 km trasa wiedzie drewnianą estakadą przez bagniste tereny w dolinie strumyka Sealers Creek.
Strumień trzeba forsować dwa razy.
Pierwszy raz to bułka z masłem, bo przez mostek. Potem jednak dociera się na plażę. Kemping znajduje się za południowym końcem plaży, już za ujściem strumienia. Przejście to znów może być bułka z masłem, najwyżej trzeba zdjąć buty. Pod warunkiem jednak, że nie forsujemy brodu podczas przypływu. Wtedy poziom wody podnosi się znacznie i może się zdarzyć, że dość wartko płynąca morska woda sięgnie do pasa. Dorosłego pasa, więc dziecko trzeba pewnie przenieść.
Gdy dotarliśmy do brodu było jeszcze ok. 2 godzin do przypływu i przejście wciąż było łatwe. Zdążyliśmy jeszcze spokojnie rozbić namiot, zjeść obiad i wrócić na drugą stronę celem zbudowania zamku z piasku na plaży. Młody dał się jeszcze w międzyczasie ugryźć byczej mrówce w cztery litery. Jeśli ktoś z Was widział kiedyś byczą mrówkę (ang. bull ant) to wie, że nie ma się z czego śmiać 😉 .
Niespodzianką była frekwencja na kempingu. Okazuje się, że tej nocy było tam siedem namiotów, co dla mnie było zaskoczeniem, bo jak dotychczas wszystkie leśne kempingi, do których trzeba przynieść dobytek na plecach zastawałem puste. W Sealers Cove było prawie wesołe miasteczko, w tym grupa kilku rodzin z gromadką dzieci, kilku ojców z synami (jeden z nich od razu do Tomka przybiegł: „Cześć mam na imię Jack, mam 7 lat! Bawisz się w chowanego?”) oraz paru zwykłych wędrowców z plecakami, dla których był to tylko krótki przystanek w dłuższej marszrucie po Wilsons Prom.
Z ciekawostek to kemping w Sealers Cove jest tylko pół-dziki. Po pierwsze zbudowano tam toaletę. Bez wody, ale za to czystą i z papierem.
Po drugie ze strumyka doprowadzono bieżącą świeżą wodę. Woda jest czysta, choć żółtawa i oczywiście niechlorowana, więc najlepiej ją zagotować przed spożyciem.
Świateł ulicznych i prądu jednak nie ma, a w Wiktorii w październiku mrok zapada wciąż dość wcześnie. Wieczorem nie pozostaje więc nic innego jak dobrze się wyspać, jeśli komuś nie przeszkadza madejowe łoże w postaci twardej karimaty.
Rano bladym świtem obudziły nas z kukabury i papugi, więc jeszcze przed śniadaniem sforsowaliśmy strumień w ostatnim możliwym momencie przed kolejnym przypływem i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Do domu dotarliśmy wystarczająco wcześnie, aby… zgadliście: zagrać na Xboxie.
Opis wyprawy kończę tradycyjnie garścią zdjęć. Polecam tę trasę każdemu, kogo droga zawiedzie do Wilsons Promontory. Przy odrobinie wysiłku można ją zrobić w jeden dzień, to tylko 20 km.











