Australia to piękny kraj, z pewnością wart odwiedzenia na szlakach naszych podróży po świecie. Jednak jak każdy kraj, tak i Australia, skrywa pewne pułapki, które nieuprzedzonemu i pozbawionemu odpowiedniej dawki cierpliwości „podróżnikowi” mogą napsuć krwi. Dzisiaj mam więc dla Was listę, mój prywatny „top” miejsc i rzeczy, których należy unikać w Australii, aby wciąż ten kraj móc lubić.
Lot
Na szczęście najgorszy jest początek, potem będzie tylko lepiej. Proszę nie mieć złudzeń: lot samolotem to nie będzie najbardziej ekscytująca część podróży. Nawet jeśli ktoś leci pierwszy raz to emocje w końcu opadną, a zostanie nuda, ciasne siedzenie odpowiednie dla sardynki, a nie człowieka oraz beczący dzieciak na fotelu obok. Można próbować obejrzeć kilka ze stu filmów dostępnych w samolotowym „systemie rozrywki”, ale i to się w końcu nudzi. Można liczyć czasami na powietrzne turbulencje jako urozmaicenie podróży, ale zwykle i tego nie ma więcej niż kilkanaście minut.
Tymczasem lot jest długi, bardzo długi.
Samolot leci……….. leci………….. leci………………..
Raz po raz sprawdzamy zegar, a tam bez litości: do celu zostało 9 godzin. Ten cel to dopiero przesiadka w Singapurze, potem kolejne 8 godzin do Australii. Szczęśliwy ten, kto może w podróży spać. To chyba najlepsze co można zrobić, o ile zaakceptuje się możliwość wystąpienia choroby zakrzepowej następnego dnia po przylocie… Żeby się dodatkowo nie denerwować to radzę nie zaglądać ukradkiem do klasy biznesowej. Chyba, że kogoś stać na bilet i sam tam siedzi.
Dobrze, że podają posiłki. Naprawdę, stewardesy roznoszące jedzenie to zawsze jakieś urozmaicenie w tej monotonii. Gdy w końcu lądujemy w Australii to nie marzymy o niczym innym jak o łóżku i możliwości rozprostowania nóg. Najgorsze jest to, że uniknąć tej „atrakcji” się nie da…
Big things
Z jakiegoś tajemniczego powodu w Australii panuje rodzaj mody na budowanie przydrożnych atrakcji turystycznych w postaci „wielkich rzeczy”. Z „najsłynniejszych” wymienię Wielkiego Banana z NSW, Wielkiego Ananasa z Queensland albo Wielkiego Koalę z Wiktorii. Jest tego rzecz jasna znacznie więcej i co gorsza lista zdaje się nie być wyczerpana, bo co rusz powstaje pomysł na kolejną Wielką Rzecz.
Co łączy te wszystkie „atrakcje”? Chyba osoba projektanta, bo dokładnie wszystkie są (w moim mniemaniu) przykładem kompletnego bezguścia. Dodatkowo każda z tych Wielkich Rzeczy zbudowana jest w jakimś zapomnianym przez wszystkich zadupiu i chyba tubylcy myślą, że budują w ten sposób atrakcję, która ma przyciągnąć turystów. Jeśli ktoś się na to skusi i zamiast oglądania atrakcji przyrody wybierze jakąś drogę kierując się na Wielką Rzecz to składam niniejszym wyrazy współczucia.
Jazda samochodem
Po spędzeniu 20 godzin w samolocie już dużo gorzej być nie może. Z samochodu zawsze można wyjść, popatrzeć na horyzont, a nawet wysikać się na pobocze. Zazwyczaj jednak staramy się ograniczać ilość przystanków, bo po pierwsze spowalnia to podróż, a po drugie to średnia przyjemność tak stać w słońcu, gdy temperatura w cieniu wynosi niewiele poniżej 50 st.C.
Z nie wiedzieć jakiego powodu znalezienie skrawka cienia przy drodze w australijskim interiorze jest prawie niemożliwe (nawet w miasteczkach) i zazwyczaj samochodowa klimatyzacja jest jedynym wytchnieniem od upału. Nawet liście eukaliptusów ustawiają się złośliwie kantem do słońca i stwierdzamy ze zdumieniem, że drzewo cienia nie rzuca prawie wcale.
Chciałoby się pojeździć nocą. Jednak i to jest niewykonalne, chyba, że ktoś jedzie czołgiem (albo pociągiem drogowym) i zderzenia z 2 metrowym kangurem się nie boi. Dla wszystkich innych jest to niebezpieczeństwo śmiertelne i jazda nocą odpada chyba, że z prędkością 20 km/h. Co gorsza: taka długa i monotonna jazda jest usypiająca i na drodze poustawiane są nie bez powodu znaki w rodzaju „Drowsy drivers die” albo „Mikrosleep kills in seconds”. Dla tych którzy chcieliby skrócić podróż poprzez wciśnięcie pedału gazu informacja: możecie nie spotkać żadnego samochodu przez 100 km, ale pierwszym, który zobaczycie zaraz potem będzie radiowóz z radarem. Jak to możliwe, że po tym wszystkim i tak lubię jeździć po Australii? Nie wiem. Jeśli jednak wybieracie się tutaj na wycieczkę to pamiętajcie o odległościach i klimacie. Czasami warto skorzystać z samolotu.
Australijskie przedmieścia
Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć: ja jestem fanem życia na australijskim przedmieściu. Mieszkańcy zazwyczaj czują się tam świetnie, blisko mają do parku, zwykle 10 minut do supermarketu i pół godziny do najbliższego znajomego (pod warunkiem, że mówimy o mieście, bo na wsi trzeba wszystko pomnożyć przez 5).
Jednak australijskie przedmieścia mają jedną wadę: wszystkie są jednakowe. Ja na przykład mieszkam w swoim domu od 6 lat i wciąż zdarza mi się, że jak się zagapię to skręcę nie w tę ulicę co trzeba. Domy wyglądają jak z foldera. Wszystkie są takie same nie z przypadku: planowaniem rządzą lokalne rady miasta i nie zatwierdzą żadnego planu, który zakłócałby „harmonijny” wygląd ulicy. Miejsca dla inwencji ludzkiej nie ma tutaj prawie wcale. Jak ktoś zobaczy jedno przedmieście, w którymkolwiek z miast Australii (zresztą w Nowej Zelandii są takie same) to ma sprawę odhaczoną i mógłby sobie resztę odpuścić. Mógłby, ale tego nie zrobi, to przedmieścia ciągną się kilometrami, dom za domem kropka w kropkę. Dla przykładu Melbourne ma na „szerokość” 100 km i naprawdę jedzie się długo.
Adelajda
Po takiej jeździe po przedmieściach w końcu jest nagroda i dociera się do „city”. Centra miast są zazwyczaj ładne, wysokie i sporo się w nich dzieje, więc warto je odwiedzić. Jedynym wyjątkiem jest stolica Południowej Australii: Adelajda. Centrum Adeli jest tak nudne i monotonne, że musiano stamtąd zabrać wyścig Formuły 1, bo kierowcy zasypiali za kierownicą! Proszę mnie znów dobrze zrozumieć: ja tutaj nie krytykuję. Mieszkańcy Adelajdy zawsze chętnie potwierdzają monotonny i senny charakter swojej „wsi” i twierdzą, że to zaleta i takie życie wolą. Serio.
Canberra
Stolica to stolica i istnieje zagrożenie, że turysta będzie chciał ją odwiedzić dla samego faktu, że jest stolicą. Proszę sobie przed taką pochopną decyzją zadać poważne pytanie: po co i czy na pewno? Jedynym sensownym powodem jest chyba tylko możliwość zobaczenia absolutnie pustych o każdej porze dnia wielopasmowych ulic. Korków tam nie ma, więc żyje się na pewno wygodnie. Ja jednak byłem w Canberze tylko jako turysta i to trzy razy! Zastanawiam się, czy to o dwa czy trzy razy za dużo. Zresztą spójrzmy tylko na ostatniego sensownego premiera Australii. John Howard, gdy został premierem, odmówił zamieszkania na stałe w stolicy. Mieszkał w Sydney, a do pracy dolatywał gdy trzeba…
Melbourne, plac Federacji
Podobno gdy decydowano o tym co zbudować na Federation Square, najbardziej reprezentacyjnym i położonym w samym centrum placu miasta to planowano aby powstało coś co przyćmi (albo przynajmniej będzie równowagą dla) Operę z Sydney. Nie czarujmy się: efekt jest daleki od zamierzonego. O ile plac stanowi z konieczności centrum życia miasta to pozostaje dla mnie tajemnicą: kto i dlaczego zezwolił na postawienie takiej pokraki w takim miejscu? Planiści, jakże niezawodni na australijskich przedmieściach, tutaj polegli na całej linii. Ja próbowałem znaleźć w swoich zbiorach jakieś zdjęcie Placu Federacji, bez skutku. Nawet jeśli wejdziecie na przytoczoną wyżej stronę to trudno tam się doszukać zdjęć. Widać również włodarzy placu sumienie gryzie. Na Plac Federacji warto się wybrać, bo mieści się tam świetnie zaopatrzone Centrum Informacji Turystycznej. Lepiej się jednak co nieco wzrokiem omijać.
Sydney, Park Olimpijski
Stadion Olimpijski w Sydney był groźny 10 lat temu, gdy ludzkość miała świeżo w pamięci olimpiadę z Sydney (2000 r.). Dzisiaj już chyba mało kto sie tym przejmuje, więc i szansa na trafienie do Parku Olimpijskiego jest nikła. Wciąż jednak mieści się tam kilka hoteli, więc załączam tylko przestrogę: o ile ktoś nie idzie konkretnie na mecz to niech to miejsce omija szerokim łukiem, bo nie dzieje się tam zupełnie nic, a nawet stacja kolejowa jest tylko wahadłowym połączeniem ze stacją przesiadkową kolejki miejskiej. Do miasta zaś stąd hoho, daleko.
11 odpowiedzi na “Jak zwiedzić Australię i nie umrzeć z nudów”
Wszystko chyba też zależy od tego w jakich okolicznościach jesteśmy w danym miejscu. Canberra, choć nudna, będzie mi się kojarzyć z oszałamiającym Sammernats. Park Olimpijski – BDO czyli świetne koncerty (i najcieplejszy dzień w 2013!)
Nie ważne gdzie, byle by coś się działo 😀
Zgadzam się. Jeśli już wiesz czego się spodziewać to wszystko zależy od odpowiedniego podejścia. Nawet wielkie puste przestrzenie i wielogodzinne jazdy samochodem można polubić.
Takie ponure czytanie, tak w rzeczywistoscit o brak humoru i brak poczucia przygody. Przcierz Australia jest piekna. Wybrzerza nieporownalne….. klimat do wyboru czy tropikalny to wiecej umioarkowany, a co do atrakcji to tylko i jedynie brak pomyslow.
Uwielbiam ten kraj. Jesli patrzyrz otwartym swiatopogladem to napewno sie nie zawiedziesz, lecz, jesli sie spodziewasz podobizy Polski czekasz to napewno bedzie kleska. Australia, to kraj autentycznej kultury dostosowany do karzdego zroznicowanego aspektu tutejszego klimatu.
Hej, to nie miało być czytanie ponure, ale z lekkim przymrużeniem oka. W ogóle to zgadzam się z tym co piszesz, szczególnie autentyczna kultura mi się podoba ;). Ja uwielbiam Australię, mam nadzieję, że to widać jakoś po tym blogu. Czy nie?
Cieszę się, że czytelnicy mają podobne zdanie. Mam nadzieję też, że nie bierzecie tego zbyt serio. No może oprócz tych „wielkich rzeczy”…
He, ubawiłem się czytając, bo sam miałem podobne odczucia oglądając wymienione miejsca. Kilka dni temu wylądowałem z powrotem w Polsce i jeśli chodzi o lot, to tym razem spotkało mnie urozmaicenie w postaci overstopu w Dubaju. Polecam.
Szczera prawda. Lot samolotem zabija nawet najbardziej wytrwałych.. wiem coś o tym bo leciałam z 2 dzieci (9 i 2 lata) ;-))) Gdy moja noga stanęła na lotnisku w Sydney powiedziałam: „Niech się dzieje do chce z powrotem nie lecę !!!!!!!!!!!!!!!”
Ciekawe spostrzeżenia, aczkolwiek my lubimy przejeżdżać przez te zadupia z Wielkimi Rzeczami, jadąc kilka tysięcy kilometrów zawsze to jakaś atrakcja. Fakt faktem stoją prawie w szczerym polu ale zawsze to coś.
Lot do Aussie – do dzisiaj mi się śni gdy tu leciałam, i jak tylko pomyślę o wizycie w Polsce to jakoś się to oddala w czasie. Pomimo tak długiego lotu i tak nadal lubię latać.
Co do Adeli, to nie sądziłam że to miasto jest aż tak nudne, chyba oddali się na naszej liście „do zwiedzenia w Aussie”.
Pozdrowienia z mokrego Yeppoon
dobrze ze dostalo sie rowno Melbourne i Sydney 🙂
Dzięki za ciekawe spostrzeżenia – tym bardziej, że za trochę ponad tydzień przylatuję do Melbourne 🙂 Pierwszy raz tak daleko samolotem, więc trochę się właśnie tej podróży obawiam (tym bardziej jak się ma ponad 190cm wzrostu…)
Adelaide jest także częścią mojej podróży, ale właściwie tylko na jedną noc i do popołudnia – więc się chyba nie zdążę zanudzić.
Jest też jeszcze Wielki Homar 😉 http://www.kingstonsesa.com/lobster.shtml
Zauwaz brak wielkiego Wojtyly albo Swiebodzinskiego Jezusa kazdy ma swoje atrakcje.