Hobart (stolica Tasmanii) sprawia dobre pierwsze wrażenie.
Nie o każdym mieście w Australii można to powiedzieć: np. w Melbourne jest z tym różnie, zazwyczaj drugie i trzecie wrażenie jest lepsze niż pierwsze. W Sydney odwrotnie.
W każdym razie na nas Hobart zrobiło dobre pierwsze wrażenie. Być może przyczyniła się do tego świetna pogoda w ten styczniowy letni weekend (około +22 st.C i słonecznie), a może zwyczajnie jest to naprawdę miłe nadmorskie miasto, którego mieszkańcom żyje się przyjemnie i wygodnie.
Hobart położone jest na południowym krańcu Tasmanii (tutaj mapka), nad szerokim ujściem rzeki Derwent, przechodzącym w zatokę oceaniczną. Miasto, wciśnięte w wąski pasek lądu między wodą i zboczem góry Mount Wellington jest kompaktowe niejako z samego założenia. Do dzisiaj, zamieszkane przez trochę ponad 200 tys. osób, pozostaje najmniejszą z australijskich stolic stanowych.
Klimat panujący w Hobart jest określany jako umiarkowany klimat morski. Jest tu wprawdzie zimniej niż w innych częściach Australii, ale góry położone w centralnej części wyspy zasłaniają miasto przed frontami atmosferycznymi nadciągającymi z zachodu. Jest tu więc stosunkowo sucho, a średnie temperatury w ciągu roku wahają się od +11 st.C w lipcu do +21 st.C w styczniu. Ilość godzin słonecznych w roku: 2165 (dla porównania: Melbourne 2000, Warszawa 1600).
Doprawdy, nie jest to zły klimat dla człowieka z Europy…
Mimo tego Hobart przeżywa problem zbyt małej populacji. Jakoś omija Tasmanię fala imigracji, lejąca się przecież szerokim strumieniem do Australii. Imigranci wolą wielkie miasta, gdzie łatwiej się wtopić w wielokulturową społeczność oraz, co za tym idzie, łatwiej o pracę. Tasmania pozostaje więc gdzieś na uboczu australijskiego życia i kto wie, czy nie w tym jej właśnie największy urok.
Spacerkiem przez miasto
Na zwiedzanie Hobart udaliśmy się w sobotni poranek. To jest najlepszy dzień na odwiedzenie miasta, bowiem tego właśnie dnia, w sobotę rano, odbywa się Salamanca Market. Już sam ten fakt jest znamienny: targ ten wymieniany jest w każdym przewodniku jako główna atrakcja miasta, a recepcjonistka w hotelu zapytała (grzecznościowo) przy wyjściu, czy oczywiście jak wszyscy idziemy dzisiaj na targ?! Skoro trafiliśmy tak pięknie we właściwy dzień do Hobart to poszliśmy oczywiście na Salamanca Place zobaczyć co sprzedają.
Zaczęliśmy od śniadania w jednej kawiarenek, położonych w szeregu uroczych kolonialnych magazynów tworzących zabudowę Salamanca Place. Wybór padł na sympatyczną knajpkę „Tricycle”, przy czym był to wybór dość przypadkowy, bo tam akurat udało nam się znaleźć wolny stolik, co jak się okazuje w sobotni wakacyjny poranek nie jest wcale zadaniem łatwym. Tym niemniej wybór był dobry.
Salamanca Market to targowisko typu „mydło i powidło” i proszę te słowa wziąć bardzo dosłownie. Tasmania słynie z sadownictwa, więc różnego rodzaju dżemów jest na targu spory wybór. Poza tym znaleźć tu można wszelakie wyroby, na które turysta miałby chęć wydać pieniądze.
W szczególności fascynujące są autentyczne „pamiątki” z Tasmanii. Jak wszystkim bowiem wiadomo, jeśli chcesz z Australii przywieźć suwenir typu kangurek, miś koala czy inny dziobak to masz 99% szans, że dzieło owe ma gdzieś nadruk „Made in China”. Na Salamanca Market jest inaczej, można spotkać autentyczne, lokalnie wykonane wyroby i dowiedzieć się dlaczego jest ich tak mało w Australii: kosztują co najmniej 10 krotnie więcej niż ich chińscy konkurenci…
Około 11-tej na targu zrobił się już taki tłok, że postanowiliśmy ruszyć dalej w miasto.
Kolejny etap spaceru to Battery Point. Jest to dzielnica mieszkalna sąsiadująca bezpośrednio z Salamanca Place.
Nazwa dzielnicy pochodzi od baterii armat, które akurat w tym miejscu ustawione były we wczesnych czasach kolonialnych i miały bronić wrogim (głównie rosyjskim) okrętom dostępu do portu Hobart. Jak wiadomo jednak, Australia to jest „lucky country” i jedyne szkody jakie wyrządziły te działa dotyczyły szyb w oknach, które wylatywały w czasie próbnych wystrzałów.
Zabudowa Battery Point pozostaje do dziś w dużej mierze autentyczna i pochodzi z XIX wieku. Jak na Australię jest to staroć i jeden z niewielu oryginalnych przykładów niezmienionej zabudowy kolonialnej. Podobne wrażenie zresztą robi całe Hobart: bardzo dużo jest tu starych domów. Może to dlatego, że mniej buduje się nowych budynków? Barcelona ani Rzym to nie jest, ale kolonialna zabudowa sprawia bardziej autentyczne wrażenie niż choćby sydnejskie The Rocks.
Z Battery Point całkiem niedaleko do centrum miasta. Hobarckie nabrzeże ze starym portem nazywane jest tutaj Hobart Waterfront. Użycie słowa „city” byłoby w tym przypadku chyba trochę na wyrost, ale i tak miasto prezentuje się bardzo ładnie z wysoką Mount Wellington w tle.
parlament tasmański
Mount Wellington to kolejny punkt w programie dnia. Po drodze jednak odwiedziliśmy kolejne tasmańskie „zabytki”. Poniżej na zdjęciu pozostałości The Female Factory, miejsce pracy przymusowej zesłanych do Hobart więźniarek.
Jak widać niewiele zostało z tej wstydliwej historii miasta. The Female Factory to teraz niewiele więcej niż mur z piaskowca i kilka pamiątkowych tablic. A przecież Hobart założone zostało w 1804 roku (przez wspominanego przeze mnie kiedyś Dawida Collinsa, patrona głównej ulicy w Melbourne) jako kolonia karna i pozostało nią przez następne 50 lat!
Kolejny przystanek w drodze pod górkę to browar Cascade. Będący obecnie własnością Fostersa browar jest najstarszym działającym do dziś browarem w Australii (zał. 1824) i do tego słynie z produkcji jednego z najlepszych piw w Australii.
Ostatni punkt dnia to wreszcie Mount Wellington. Góra ma aż 1271 m wysokości, a ponieważ Hobart leży nad samym morzem to jest to wysokość dość imponująca. Na górę wiedzie asfaltowa droga, wybudowana w latach 30. XX w. w ramach prac publicznych podczas Wielkiego Kryzysu. Żeby wjechać na górę trzeba mieć auto. Autobus komunikacji publicznej nie wjeżdża na sam szczyt i od ostatniego przystanku na górę jest jeszcze kilka kilometrów marszu.
My nie mieliśmy aż tak dużo czasu, więc wjechaliśmy na sam szczyt samochodem. Warto było bo widok z góry to jeden z najładniejszych jakie w życiu widziałem. Wrażenie psuły trochę chmury, które wiszą nad szczytem podobno bardzo często.
Na deser nocny widok na fabrykę dżemu.
15 odpowiedzi na “Hobart”
Witam, będę w Hobart w pierwszej połowie marca – czy mogę zobaczyć Koalę w naturalnym środowisku. Jestem w Sydney – nie chcę widzieć Koali w Zwierzyńcach czy ZOO. Pozdrawiam, Ewa.
Hej Ewa. Z tego co wiem to nie ma koali na Tasmanii. Są na pewno koło Sydney, ale nie mieszkam tam, więc nie znam aż tak dobrze okolicy (popytaj blogerów z Sydney – patrz linki). Jeśli chodzi o Wiktorię to listę znajdziesz tutaj: http://antypody.info/2014/08/polowanie-na-dzikiego-zwierza/
Dziękuję!
W Hobart będę w styczniu na 2 dni.. Co w tym czasie mogę tam ciekawego zwiedzić. Nadmieniam, że tylko turystyka piesza wchódzi w grę…
Mam nadzieję, że mój post trochę pomógł. Pieszo to zobaczysz tylko centrum miasta. Sprawdź może czy da się dojechać jakimś transportem na Mount Wellington, myślę, że warto. Podobno warto też wejść do MONA, ja jeszcze nie byłem.
Bardzo podoba mi się ta kolonialna architektura Hobart. Nie sądziłem, że to miasto jest tak fascynujące dopóki nie przeczytałem tego artykułu. 🙂
Dzięki i zachęcam do sprawdzenia osobiście.
Bardzo ciekawy artykuł, super zdjęcia, aż chce się tam od razu lecieć. Świetne miejsce na kolejną wycieczkę.
Battery Piont – nie sądziłam że w Australii jest taka zabudowa, pewnie nie jedno mnie jeszcze zdziwi ale jest super. No i to co mi a raczej nam z mężem się w tym podoba to te płoty. Już śpieszę z wyjaśnieniami – nie wiem jak w Melbourne ale u nas w Capricorn Cost to płotek czasem oddzieli posesję od drugiej, najczęściej tego płotku między domami nie ma a o płocie przed domem zapomnij. Czasem przed domem by się przydał bo ludzie nie zawsze sprzątaja po swoich psiakach i potem niestety znajduje się na swoim trawniku psią kupę. 🙁
Najlepsze są domki u nas które nie mają żadnego płotu nawet z tyłu domu, a z tyłu busz hehe 🙂 nie ma to jak bliski kontakt z naturą.
Karol, a co gdy „zwykła” zabudowa jest zabytkiem? W Europie jesteśmy przyzwyczajeni do oglądania zabytków co mają tysiąc lat. W Australii 100-letni domek, jakich na polskich wsiach pełno przecież, jest już powodem westchnień i wartym umieszczenia wzmianki w „Lonely Planet”.
Te „zwykłe domki” w Hobart są wpisane do „heritage registry” i ich właściciele na każdy remont muszą uzyskać zgodę lokalnych władz.
A co to jest te cos wiekosci polowy dloni co moze tak bardzo uzrec ze az zabojczo w Australii?
A w Kanadzie poza duzymi miastsami to mozna liczyc na bliskie spotkanie z niedzwiedziem, puma, albo skunksem a jest to wieksze niz poowa dloni.
Przeniosłem się na chwilę do Hobart – świetne zdjęcia i opisy. Lubię jak zamieszczacie zdjęcia zwykłej zabudowy – przecież miasta to nie tylko zabytki.
Całkowicie się z Tobą zgadzam 🙂 Niestety Australia bardzo się stara utrudnić przyjęcie nowych osadników, bez wizy studenckiej nie mamy większych szans. Sam zresztą wiesz najlepiej w jakim kierunku idą najnowsze zmiany. Chyba, że chcesz nas adoptować :))))
Nadal nie jesteśmy pewni, czy chcemy mieszkać w kraju, w którym może nas zabić przez użarcie coś wielkości połowy mojej dłoni, ale jednym z marzeń są chociaż odwiedziny turystyczne, wiec w końcu dojedziemy 🙂
Ja tam nie wiem, ale miejsce koali jest raczej w Australii, a nie wśród kanadyjskich lodów…
Ale spokój z tych zdjęć bije… I śniegu nie ma 🙂 Jak kiedyś przyjadę do Australii będę się czuła jakbym już wszędzie była 😉
Fantastyczna wycieczka!!! Dziekuje:)