Jadąc przez Gold Coast autostradą Pacific Motorway zjeżdżamy na Nerang, ale nie skręcamy w kierunku Surfers Paradise, ale w przeciwnym – jedziemy w góry. Droga nie jest daleka, około pół godziny czasami bardzo stromej wspinaczki (podjazdy do 18% stromizny, trzeba redukować bieg nawet w automacie, szczególne przy zjazdach!) serpentynami i znajdujemy się na skraju płaskowyżu o wysokości trochę ponad 500m, utworzonego przed 22 milionami lat podczas wybuchu wulkanu Mount Warning.
Nazwa góry Tamborine pochodzi rzekomo z języka Aborygenów i nie ma nic wspólnego z tamburynem. Jest kilka teorii co do znaczenia tego słowa u Aborygenów, ale jak zwykle pewności nie mamy, bo wprawdzie słowo z tego języka do angielszczyzny przejęto, ale sam język jest już dawno wymarły (razem z tymi co go używali).
Góra Tamborine porośnięta była kiedyś całkowicie subtropikalnym lasem deszczowym. Do dzisiaj zachowały się tylko tragmenty dawnej puszczy, za to bardzo urokliwe. Park narodowy Góry Tamborine jest zresztą najstarszym parkiem narodowym Queensland. Miejsce jest popularne wśród turystów, ale ich zagęszczenie jest tu i tak o niebo mniejsze niż w Gold Coast, więc można chwilę odetchnąć.
wodospad Curtis Falls
las subtropikalny, Tamborine National Park, sekcja Joalah
Całkiem swojski widok zachęca do wstąpienia. Na górze Tamborine są 2 polskie knajpki, zagęszczenie jakim mało kto potrafi się w Australii pochwalić. Jedna z nich to „The Polish Place„, a druga to winnica „Tatra„. My odwiedziliśmy tę pierwszą.
Restauracja do specjalnie tanich nie należy, ale wstąpić warto chociaż na chwilę.
Największą atrakcją jest bowiem stadko lorys górskich (rainbow lorikeet). Dzikie papugi widzieliśmy już w Australii wielokrotnie, w Kallistej koło Melbourne jest ich chyba nawet więcej. Nigdzie jednak nie były aż tak namolne i pozbawione lęku przed człowiekiem. Żeby usiąść na krześle trzeba je było najpierw przegonić, fizycznie spychając ręką. Popatrzcie zresztą sami:
na krzesłach
pod parasolem a la gacek
a ku ku
say „cheese”
lorysy lubią kawę
lorysy lubią lody
Lorysy nie boją się nawet znanego pogromcy ptaszysk
właściciele obiektu jak widać zachęcają papugi do odwiedzin
jeszcze jeden miły polski akcent
polskie piwko z widoczkiem na panoramę… wprawdzie nie Tatr, ale też ładną
jeszcze tylko zachód słońca i pora wracać
na koniec mapka:
4 odpowiedzi na “Tamborine Mountain”
Bylismy tam pare lat temu, faktycznie klimat miejsca byl fajny, papuzki urocze lobuziary. Ale na tym sie skonczylo. Kelner nie umial mowic po polsku (ok, rozumiem) I nie potrafil odpowiedziec na pytania odnosnie menu (znajomosc polskiej kuchni ograniczona pozycji menu). Zamowilismy zupe pomidorowa I pierogi. Zupa pomidorowa byla najgorsza jaka w zyciu jadlam wliczajac studenckei zupki I kubki Knorra. Po prostu czerwona woda bez smaku Pierogi dziwaczne, (po smaku w zycu nie zgadlabym ze to polskie jedzenie) grube ciasto, a te z miesem mialy zamiast typowo polskiego farszu mieso ugotowane jakby na parze,bez zadnych wyczuwalnych przypraw (jeszcze wtedy nie kojarzylam tego z azjatyckimi dumplings). I voila, wychodzimy, natknelam sie na kucharza – Azjata. 😀
Jakis czas temu to miejsce splonelo w pozarze, wyglada na to,ze wlasciciele go nie ubezpieczyli (mimo,ze oprocz restauracji jest tam tez cos w rodzaju hotelu). Zbiorke na odbudowe zbiera Polonia, boprzeciez propagowali polskosc…
Pomidorówki tam nie próbowaliśmy. Ale miejsce, przyznasz, przepiękne. Mimo wszystko chciałbym, żeby to odbudowali.
Nie próbowaliśmy żurku w „Polish Place”, przyjechaliśmy tylko na kawę. Chyba to jednak dobrze, bo na podanym menu potrawy zaczynały się w granicach $30…
Kojarzę tą okolicę – niestety wtedy Polish Place nie była otwarta więc musiałem posilić się w Tatrze. Tu spotkała mnie niespodzianka – żurek, który zamówiłem smakował jak danie z serii winiary w 5 minut a serwowała je jakaś azjatka. Widocznie już nawet niektóre nacje są zastępowane podróbkami z Chin…..