Wszystko zaczyna się od tego, że pani kiwi, współpracując z panem kiwi, znosi jajo. Pan kiwi jest bardzo potrzebny, nie tylko w celu „wyprodukowania” właściwego jaja, ale również potem. Jajo jest bowiem duże, w stosunku do rozmiarów mamy waży ok. 25% jej masy ciała. Przekładając na warunki ludzkie to pani kiwi znosi jajo tak wielkie, jakby kobieta miała urodzić 4 letnie dziecko…
Pani kiwi po zniesieniu takiego jaja jest wycieńczona (trudno się dziwić) i opiekę nad jajem przejmuje samiec. Pan kiwi dzielnie wysiaduje jajo i go broni przez ok. 50 dni. W tym czasie samica dochodzi powoli do siebie i staje się gotowa do zniesienia kolejnego jaja, którym znów zajmie się samiec.
Stare jajo zostaje w tym momencie bez opieki przez kilkadziesiąt dni. Potem z jaja wylęga się malutkie kiwi, które jeszcze przez kilka miesięcy nie będzie umiało samo przetrwać.
Skąd taki ewenement natury? Otóż w Nowej Zelandii do czasu przybycia białych ludzi prawie nie było naziemnych ssaków (a przed przybyciem Maorysów kilkaset lat wcześniej nie było ich w ogóle) i kiwi nie miały problemu z drapieżnikami. Biali przywieźli ze sobą całą gamę zwierząt, którym smakują jaja kiwi. Najgroźniejsza jest podobno łasica.
Zanim małe kiwi dorośnie do 1 roku to jego szanse na przeżycie wynoszą 5%.
* * *
W Nowej Zelandii prowadzi się więc program mający na celu zwiększenie szans na przetrwanie zagrożonego symbolu narodowego. Ptaszkom wszczepia się pod skórę chipy i potem ogląda się na ekranie komputera poszczególne osobniki wyposażone w odbiorniki systemu GPS. Jeśli przez dłuższy czas punkcik się nie rusza to znaczy, że samiec wysiaduje jajo.
Pod koniec 50 dniowego okresu inkubacji człowiek zakrada się do gniazda kiwi (pod nieobecność samca) i podbiera jajo. Samiec wracając do gniazda wyczuwa zapach człowieka i nie próbuje wcale ratować jaja, tylko zwyczajnie daje nogę, spisując jajo na straty.
Tymczasem jajo trafia do wylęgarni. Kładzione jest na specjalnym inkubatorze, który kołysze jajem i przewraca je od czasu do czasu na inny bok, tak aby pisklę miało warunki najbardziej zbliżone do naturalnych i wykluło się bez deformacji.
W tych warunkach po pewnym czasie z jaja wykluwa się pisklę. Żeby sprawdzić czy to dziewczynka czy chłopczyk to robi mu się badanie DNA (sic!). Na zewnątrz nic bowiem nie widać.
Takie pisklę trzyma się z dala od ludzi w specjalnej zagrodzie, próbując stworzyć mu warunki najbardziej zbliżone do naturalnych. Jedynie światło stosuje się sztuczne i odwraca dzień z nocą po to, żeby ludzie zwiedzający „kiwi-zoo” mogli w ogóle zobaczyć ptaszka aktywnego wyłącznie nocą.
Kiedy pisklę kończy 6 miesięcy to wypuszcza się je na wolność, dokładnie w tym miejscu skąd zabrano jajo. Taki pisklak (z wszczepionym chipem) ma już 75% szans na dożycie wieku sędziwego, który u kiwi wynosi nawet 40-50 lat. Dorosłe kiwi jest bowiem dość agresywne, ma ostre pazury i drapieżnikowi wcale nie jest łatwo się do niego dobrać.
Jakie są szanse spotkania kiwi na wolności w Nowej Zelandii? Praktycznie zerowe. Kiwi ukrywa się przed człowiekiem na długo zanim ten zdąży je zauważyć. Znaki drogowe „Uwaga kiwi!” są stawiane mocno na wyrost i służą głównie jako atrakcja turystyczna.
* * *
Tego wszystkiego (i jeszcze więcej) można dowiedzieć się wybierając się na „Kiwi Encounter” w Rotorua, gdzie przewodniczka za jedyne $27.50 oprowadzi chętnych i opowie z prawdziwą pasją o swoich pupilach, dalekich kuzynach australijskiego emu. Polecam.

6 odpowiedzi na “Kiwi”
Bardzo ciekawe artykuly,podobaja mi sie.
Dzięki!
Bardzo słuszna uwaga, Harom. Dzięki.
Czesc Przemku,
Mala poprwka do zdania „Otóż w Nowej Zelandii do czasu przybycia białych ludzi nie było żadnych naziemnych ssaków …”
Byly. Dwa gatunki nietoperzy sa rodzime, choc mozna sie sprzeczac co do okreslenia czy sa „naziemne”. Definitywnie naziemne byly jednak psy przywleczone wraz z pierwszymi ludzmi (Maorysami) oraz szczur. Dla ciekawostki szczur ten uchowal sie jedynie na kilku malych wysepkach, bo wyparly go dwa gatunki szczura przywleczone przez bialych. 🙂
Swoją drogą trzeba to wyjaśnić: kiwifruit nazywał się wcześniej „chiński agrest” i dopiero handlarze owoców z Nowej Zelandii nadali mu nazwę pochodzącą od ptaszka kiwi.
Z pastą do butów też jest ciekawa sprawa: wyprodukowano ją po raz pierwszy gdzie? W Melbourne oczywiście (nb. wszystko co wymyślono w Australii pochodzi z Melbourne ;D)! W dodatku producent był Szkotem, a pastę nazwał na cześć swojej żony, urodzonej w NZ. Tak więc wszystkie drogi prowadzą do ptaszka!
A ja myslalem, ze kiwi to takie wlochate ziemniaki, z ktorych sie robi paste do butow… 😉